Wyjechaliśmy na weekend do Sobieszewa.
Leżąc na plaży ustalamy plan na następny dzień.
– wstajemy jutro o 6 rano i idziemy pobiegać. Jeszcze nigdy nie biegałam nad morzem- podekscytowana zarażam go moją energią
– dobra, świetny pomysł
uff, fajnie cieszę się na ten jutrzejszy poranek.
Kilka godzin później, po paru zimnych nadmorskich browarkach chęć i plany na jutrzejsze bieganie rosną.
Po obejrzeniu zachodu słońca, zrobieniu kolejnego browarka udajemy się na spoczynek.
6 rano. Dzwoni budzik. Nikt nawet nie śni żeby go spacyfikować.
Wstaję i go wyłączam. Leżymy nic nie mówiąc do siebie. Nieuniknione nadchodzi, czuć w powietrzu zbliżającą się apokalipsę, a łeb pęka jak po zmasowanym ataku przybyszów z innej planety.
– idziemy?- przerywam tą walącą w uszach ciszę
– mam kaca- nie uchylając nawet na chwilę oka odpowiada
– ja też mam, ale to jedyna okazja- czekam aż mnie zmotywuje
7 rano, wynurzamy się, z hotelu.
Było cudownie, to fantastyczne miejsce do biegania…a nasz czas…hmmmm… sama nie wiem czy w ogóle powinnam powiedzieć…. Jednym słowem ślimak byłby od nas szybszy…ale co tam. Trening się odbył. Słowo się rzekło kobyłka u płotu.
• biegamy w rzeczach Helly Hansen- artykuł nie jest sponsorowany.